21.02.2009

Kulturalne bagienko Obrębalskiego i spółki

Nie jestem fachowcem od teatru, nie lubię teatru (wstyd się przyznać? Chyba nie, wstyd raczej udawać, że jest się wielkim znawcą - jak pan pRezydent O.). Natomiast coraz bardziej irytuje mnie koteria jeleniogórska, której wydaje się przewodzić pan pRezydent - zresztą kolejny już, z tym że zmienia się sitwa. Po wielu miesiącach batalii o Wojtka Klemma (szacuneczek!), brudnych podchodów i podkładania sobie świń - dalej sprawa brzydko pachnie. Pozwolę sobie in extenso przytoczyć artykuł z Wyborczej na ten temat - bez komentarza, bo ten zdaje się być zbyteczny. No, a podczas przyszłych wyborów samorzadowych może wreszcie warto zrezygnować z głosowania na listy partyjne, może warto zachęcić fachowców do przejęcia sterów w Ratuszu - najlepiej takich fachowców spoza Jeleniej Góry... Prezydent wybieralny, ale na kontrakcie menedżerskim.
Sposób, w jakim dokonuje się zmiana dyrekcji teatru w Jeleniej Górze, to precedens niebezpieczny, bo może podsunąć władzom lokalnym narzędzia i pomysły, jak cenzurować sztukę i promować "swoich ludzi" Dolny Śląsk to polskie epicentrum napięć na linii władza - artyści. Gwałtowne spory (ocierające się nawet o sąd) toczyły się wokół Teatru Modrzejewskiej w Legnicy i Teatru Polskiego we Wrocławiu. Kolejny ma miejsce w Jeleniej Górze. 27 stycznia radni gminy dokonali poprawek w statucie tamtejszego teatru. W ich wyniku zmienił się m.in. udział władz gminy w radzie artystycznej: dotychczas prezydent miasta miał w niej dwóch przedstawicieli, teraz może mieć ich zarówno prezydent, jak i rada miejska (po skreśleniu słówka "dwóch", nie wiadomo ilu: po jednym? po szesnastu?). Zlikwidowany został podział na dyrektora naczelnego (p.o. dyrektora jest na dziś Ryszard Pałac) i artystycznego (Wojciech Klemm). Jeśli do 27 lutego marszałek dolnośląski nie zakwestionuje tego pomysłu, teatr będzie zarządzany jednoosobowo. Taka praktyka sprawdza się m.in. w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, legnickiej Modrzejewskiej, wrocławskim Współczesnym. Na czym więc polega problem? Chodzi o warunki stawiane nowemu dyrektorowi, przede wszystkim zaś - o moment, w którym dokonały się zmiany. 1 stycznia Teatr Jeleniogórski, Scena Animacji i Dramatyczna im. Cypriana Kamila Norwida został podzielony na dwa ośrodki. Zlikwidowano funkcjonujący od 2002 r. sztuczny konglomerat teatru lalkowego i dramatycznego. Wojciech Klemm pozostał na stanowisku dyrektora artystycznego sceny dramatycznej. Prezydent miasta Marek Obrębalski (PO) ogłosił konkurs na dyrektora naczelnego. Poszukiwano specjalisty o wykształceniu menedżerskim i humanistycznym, z pięcioletnim doświadczeniem kierowniczym. Jednak na skutek decyzji rady menedżer pokieruje nie tylko sprawami finansowymi, ale też całym teatrem. Ta korekta eliminuje z udziału w konkursie Klemma, za którego dyrekcji scena jeleniogórska stała się jednym z ciekawszych centrów artystycznych w kraju. W dodatku prawo zadziałało tu wstecz. Warunki konkursu zmieniono już po jego rozpisaniu (!!!!!!!!!! - wykrzykniki moje - krkonos). - To niezręczność, a nie niezgodność z prawem - mówi Hubert Papaj, przewodniczący rady miejskiej Jeleniej Góry. - A zmiany były konieczne, by przerwać ciąg animozji między dyrektorami. By ktoś wziął jednoosobową odpowiedzialność za teatr, który w obecnej formule nie funkcjonował zgodnie z naszymi nadziejami. Radni od dawna nie kryli niechęci do linii programowej Klemma (!!!!!! - jak wyżej, radni, k... teatromany!). Spektakle Michała Zadary, Natalii Korczakowskiej, Łukasza Kosa, Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki nie trafiały w ich gust (większość przyznaje, że żadnego z nich nie widziała, "ale słyszeli " !!!!!!!!!! jak wyżej - na badanie słuchu, pajace!). Wiele wskazuje też na to, że nie trafiły do przekonania mieszkańcom miasta. Frekwencja spadła, bo w Jeleniej Górze, gdzie brak środowiska akademickiego, nie ma publiczności dla teatru, który eksperymentuje, włącza się w nurt globalnych dyskusji politycznych i artystycznych. Rada miejska jako organ założycielski teatru ma prawo oczekiwać, że będzie on dostosowany do lokalnych warunków. Ale dlaczego zamiast otwarcie sformułować zarzuty, majstruje przy przepisach, zamiast dyskutować, kreuje atmosferę walki z "samozwańczym guru"? W liście otwartym do artystów protestujących przeciwko zmianom w statucie radny Jerzy Lenard (PO) pisał m.in.: "Jeżeli chcecie tworzyć swoje wizje z wymiocinami, ekskrementami i wulgaryzmami, to róbcie je, proszę, gdzie indziej i za własne pieniądze". Wymiocin i ekskrementów nigdy na scenie nie było. Na argument, że spektakle są wysoko oceniane w prasie ogólnopolskiej, radny odpowiadał: "Może niektórzy zainteresowaliby się, w jaki sposób część z tych recenzji powstaje?". Aktorom odpisał: "Państwo jesteście tylko i aż, ale jednak pracownikami tej jednostki. Nie jesteście współudziałowcami, którzy mieliby prawo do współdecydowania o zasadach funkcjonowania". Radnym wtóruje lokalny tabloid internetowy www.jelonka.com. Buduje wizję "krnąbrni pseudoartyści" kontra "przywracający normalność i porządek urzędnicy". Gdy Klemm został kilka miesięcy temu pobity przed teatrem przez trójkę napastników, portal pisał, że to on wszczyna burdy. Na forum tabloidu Klemma i broniącego go Krystiana Lupę (który w Jeleniej Górze realizował swoje pierwsze ważne spektakle) nazywa się żydowsko-homoseksualnym lobby. Klemm dostał od prezydenta miasta polecenie zlikwidowania działającego przy teatrze klubu "Krytyki Politycznej". Wymusili to na prezydencie SLD-owscy radni, którzy uważają "KP" za "organizację trockistowską". A p.o. dyrektora naczelnego zabronił aktorom protestów na terenie teatru. Wojciech Klemm nie jest pierwszym dyrektorem teatru, którego chcą się pozbyć władze samorządowe. W 2006 roku z gdańskiego Teatru Wybrzeże musiał odejść Maciej Nowak oskarżany przez marszałka Pomorza Jana Kozłowskiego (PO) o zadłużenie teatru na kwotę 1 mln zł. Co prawda Nowakowi udało się zredukować dług do 200 tys. zł, marszałek jednak decyzji nie cofnął. Doniósł za to na dyrektora do prokuratury, która po roku umorzyła dochodzenie. W Legnicy prezydent z SLD Tadeusz Krzakowski prowadzi od lat wojnę z dyrektorem Teatru im. Modrzejewskiej Jackiem Głombem. Najpierw zarzucał mu, że teatr za mało zarabia. Potem nasłał komornika, który zablokował konto teatru pod pretekstem niespłaconego długu z połowy lat 90. A kiedy dyrektor zorganizował w proteście satyryczny happening, straż miejska podała Głomba do sądu grodzkiego. Ten uniewinnił dyrektora. Również prokuratura nie dała wiary doniesieniom prezydenta i tak jak w Gdańsku umorzyła postępowanie. We Wrocławiu zarząd województwa dolnośląskiego już dwukrotnie próbował usunąć Krzysztofa Mieszkowskiego, dyrektora Teatru Polskiego. Urzędnicy zarzucali mu spowodowanie straty 1,4 mln zł, przemilczając, że z tej kwoty 820 mln zł to amortyzacja budynku. Wśród zarzutów znalazł się zakup do spektaklu markowego biustonosza za 80 zł oraz brak numeracji na egzemplarzu reżyserskim jednej ze sztuk. Gdyby nie pomoc ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego i głos środowisk artystycznych (m.in. Jerzy Jarocki i Krystian Lupa), Mieszkowski nie utrzymałby się na stanowisku. Wszędzie zarzutom finansowym towarzyszyła mniej lub bardziej jawna krytyka założeń programowych, nowych środków wyrazu i współczesnej dramaturgii. I tak w Gdańsku zarzucano Nowakowi, że wystawia za mało klasyki, gdy tymczasem to właśnie realizacje klasyki były jego specjalnością ("H." wg "Hamleta", "Fantazy", "Wesele", "Tytus Andronicus"). W Legnicy prezydent miał pretensje, że teatr zbyt często gra w przestrzeni miasta. Krzysztofowi Mieszkowskiemu zarzucano, że uprawia teatr jednego, młodego pokolenia, chociaż zaprosił także do współpracy Krystiana Lupę. Trzeba przyznać, że część winy za konflikty wokół teatrów ponoszą sami twórcy. Niektórzy w niefrasobliwy sposób przekraczali budżety, licząc na zwiększenie dotacji. Jednak główna odpowiedzialność spada na lokalnych polityków i urzędników od kultury. Nie ma znaczenia, czy należą do SLD, PO czy LiD, czy wyznają liberalizm, czy są zwolennikami silnego państwa. Ich polityka wobec teatru jest równie chaotyczna, co anachroniczna. Nie potrafią zdefiniować miejsca teatru w nowoczesnym społeczeństwie, a co za tym idzie - wyposażyć go w odpowiednie środki finansowe. Teatr dla wielu z nich sprowadza się do edukacji i mieszczańskiej rozrywki. Marszałek Pomorza Jan Kozłowski zapytany o to, co jego zdaniem powinien grać teatr, odpowiedział ogólnikowo, że klasykę. Z kolei radni z Jeleniej Góry ubolewali, że do miejscowego teatru nie przychodzą szkoły. Samorządowcy nie dostrzegają w teatrze instytucji modernizacyjnej, która inicjuje zmiany poprzez podejmowanie ryzykownych tematów i eksperymenty z nowymi formami. Powtarzają za ultrasami liberalizmu, że eksperymenty artyści mogą sobie uprawiać za prywatne pieniądze. Zaprzeczają w ten sposób misji publicznej kultury polegającej właśnie na ochronie zjawisk niekomercyjnych, trudnych, wymagających. Gdyby radni Wiklik, Lenard i Papaj (proszę, byście łaskawie zapamiętali te nazwiska... psuje i pieczeniarze: jeden "tramwajarz", jeden "elektryk wodny z fuchą prezesa" i jeden "doradca szczerze odradzany") rządzili w Jeleniej Górze w latach 70., nie byłoby fenomenu Krystiana Lupy, który właśnie w jeleniogórskim teatrze z grupą aktorów tworzył swoje pierwsze przedstawienia. Zamiast myśleć kategoriami społecznymi, lokalni politycy traktują teatry jak przedsiębiorstwa. Ich bożkiem jest frekwencja, jakby chodziło o prywatne teatry na Broadwayu, a nie o jedyne często instytucje wysokiej kultury w mieście. Najchętniej w roli dyrektorów widzieliby gwiazdy znane z telewizji i filmu. Alternatywą dla Mieszkowskiego miał być Zbigniew Zapasiewicz, wcześniej dyrekcję Teatru Polskiego proponowano Wojciechowi Pszoniakowi i Andrzejowi Sewerynowi. Na dodatek urzędnicy nie znają specyfiki pracy teatralnej, o czym świadczą próby usuwania dyrektorów w połowie sezonu lub powoływanie nowych we wrześniu, kiedy reżyserzy mają zapełnione kalendarze. Wszystko to powoduje paraliż i chaos w zespołach, którego byliśmy świadkami w Gdańsku, Legnicy, we Wrocławiu, a wcześniej w Łodzi. Traci na tym nie tylko teatr, traci też wizerunek miast budowany dzisiaj w dużej mierze na kulturze. Jelenia Góra dzięki dyrekcji Wojtka Klemma przypomniała o swoim istnieniu na kulturalnej mapie kraju. Legnica dzięki teatrowi Jacka Głomba awansowała na jeden z najważniejszych ośrodków teatralnych, z własnym festiwalem i transmisjami spektakli w TVP Kultura. We Wrocławiu, który całą swoją strategię promocyjną buduje na kulturze, awantura o Teatr Polski rozpętana przez wojewódzkich urzędników psuje robotę, jaką wykonuje prezydent miasta Rafał Dutkiewicz. Oczywiście są wyjątki. Kiedy niedawno Paweł Łysak, dyrektor bydgoskiego teatru, zdobył Paszport "Polityki" za swoją innowacyjną działalność teatralną, prezydent Bydgoszczy Konstanty Dombrowicz opublikował w największych dziennikach ogłoszenia z gratulacjami. Wicemarszałek Piotr Borys odpowiedzialny za kulturę na Dolnym Śląsku milczał, kiedy Teatr Polski zdobywał kolejne nagrody. Dopiero kiedy "Danton" Jana Klaty został spektaklem roku 2008, a wrocławska scena znalazła się w czołówce rankingów, wydusił z siebie, że... dobrze ocenia teatr Mieszkowskiego. Awantury wokół teatrów są argumentem przeciwko decentralizacji państwa. Pojawiają się głosy, że oddanie samorządom teatrów w latach 90. było błędem. To powinien być dzwonek alarmowy, szczególnie dla Platformy Obywatelskiej, która swój program opiera przecież na idei decentralizacji. Tymczasem to właśnie lokalni politycy Platformy psują kolejne teatry w Gdańsku, Jeleniej Górze, we Wrocławiu, dając przykład innym. To paradoks, że partia, która wygrała ostatnie wybory dzięki głosom młodych, wykształconych Polaków, zwalcza teraz teatr, który jest głosem tej generacji. Joanna Derkaczew

1 komentarz:

  1. Długo jeszcze trzeba będzie czekać na docenienie przez tzw. władze szansy jaką we współczesnym świecie daje promocja poprzez kulturę.

    OdpowiedzUsuń

Flagi

free counters